Jarek Lustych

Góra-dół, 2000

«JAREK LUSTYCH PIERWSZE DNI STWORZENIA»

Podczas gdy w Warszawie na przełomie 1999/2000 trwała wystawa pt.Sąd Ostateczny, na której pokazywano współczesne interpretacje przeczuwanego końca świata i Dies irae, Jarek Lustych zawrócił do praprzyczyny i początku wszelkiego życia — do pierwszych dni Stworzenia. W warszawskiej Galerii Studio zawiesił cykl wielkich linorytów, jedenaście zjawiskowych krajobrazów opatrzonych biblijną inwokacją - wersetami z Księgi Rodzaju i Księgi Psalmów. Wchodzi się więc na tej wystawie w obszar Pisma, w strefę pierwszego objawionego Słowa: Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię.
Idea takiego artystycznego przedsięwzięcia wywodzi się ze szczególnych predyspozycji i upodobań Lustycha, które kierują go ku odległym czasom przeszłości przedhistorycznej, pradziejowej, a zarazem pozwalają czerpać ze źródeł naszej śródziemnomorskiej tradycji, jej literatury i sztuki, toposów po dziś dzień aktualnych i żywych. Owa zdolność odkrywania na nowo pramotywów - będąca osobliwym i cennym darem — jest wynikiem działającej „wstecz” twórczej intuicji. O tym zjawisku pisał kiedyś jeden z artystów również zanurzonych w przeszłości, Jacek Sempolinski: (Przyczyny wyboru malarstwa kształtuje jakby imperatyw pamięci, jako pewnej władzy ludzkiej, istniejącej w człowieku i człowieczeństwie. Pamięć dawności, nawet przedcywilizacyjności czy nawet przedmityczności. Przez pryzmat tej właśnie pamięci przeżywam świat [...], ponieważ żyję, a to właśnie życie, to rzecz dawna, najdawniejsza” {Przyczyny i okoliczności. Autokomentarz artysty, „Zeszyty Naukowe ASP w Warszawie”, 1987, nr 2).
Dziś uważa się, że jednym z niedostatków naszych czasów jest brak wspólnego mitu, wyobrażeń zbiorowych odnoszących się do wartości ludzkich, humanistycznych, takich jakimi np. karmili się Grecy. Współczesnym życiem rządzi w znacznym stopniu nowa mitologia kultury masowej, technokracji, komercjalizmu, mediów, reklamy. Jarek ucieka od tego zgiełku, przywołując swoim graficznym pismem uniwersalne wyobrażenia, znaki, symbole, od wieków przynależne kondycji ludzkiej. Rysuje akty i nagie torsy (bo nagość jest wszak pierwotnym, naturalnym stanem człowieka) — wykadrowane figury, które postrzega przez własną „wewnętrzną istotę” i przez swoje ciało - a sam wygląda jak piękny heros grecki. Owe torsy — nawiązujące także do rzeźb antycznych — eksponował na wystawie Akty strzeliste w 1991 roku w Galerii Pokaz. Cztery lata później pokazał wspaniale żywioły: Ziemię, Powietrze, Ogień, Morze i Góry, pięć obszarów zaludnionych przez mityczne istoty, człowiecze i półzwierzęce. Pojawiają się tam Centaury, Minotaur, który cicho usypia w górach, ludzie ogarnięci ogniem i Ikar wpadający do morza lotem błyskawicy.
We wstępie do katalogu tejże wystawy pt. Res Primae (Galeria Test 1995), Urszula Makowska napisała o tym, jak Jarek w przeszłości odnajduje pierwotną siłę żywiołów, z której powstaje „wiecznie niepojęte”, i odtwarza je w teraźniejszości jako „rzeczy pierwsze” w życiu człowieka i w życiu sztuki. I to właśnie nabiera szczególnego znaczenia wobec naszego czasu „podzielonego na umykające cząstki, wobec przeczasu „podzielonego na umykające cząstki, wobec przestrzeni codzienności wypełnionej przez rzeczy drugie i dziesiąte, błahe i marne”.
Lustych nadaje swoim zjawiskowym postaciom charakterystyczne cechy, lub może nawet (odwracając tę myśl), dociera do ich sfery psychicznej, tak jakby była ona dyspozycją realnie istniejących, żyjących ludzi. Jego figury wyróżnia spokój, refleksyjność, odcień smutku, zawieszenie w imaginacyjnej przestrzeni, zatrzymanie w czasie. Są to najczęściej biedne, znękane istoty: Centaur podąża ku bramie śmierci odwrócony tyłem, z bezwładną ręką, Minotaur, skazany przez jakieś fatum „na bycie bestią”, leży bezradnie wśród skalnych szczelin. Takim samym nastrojem owiane są postacie ludzi z graficznych obrazów Jarka, wystawionych w Galerii Milano we wrześniu 1999 roku (będących forpocztą jego własnego Sądu Ostatecznego). Salva me..., głosi tytuł ekspozycji - Zbaw mnie, ocal mnie od złego. Tam, na wielkich linorytach, widniały wpisane w abstrakcyjny przestrzeń sylwetki klęczących, zgarbionych mężczyzn i kobiet, których Jarek obdarzył sugestywną mową ciała o psychologicznym i symbolicznym znaczeniu. Tak jak gest wsparcia na ręce znużonej głowy oznacza frasobliwość Chrystusa (i każdego człowieka), tak pochylone plecy, postawa przyklęku, wygięty grzbiet człowieka przywartego do ziemi, mają tu przejmujący wyraz strapienia, udręki, żalu i bólu. Te kompozycje kryją w sobie wartości uniwersalne — każdy może w nich znaleźć coś swojego. Na linorycie Lacrimosa dies illa (Dzień płaczu) odchodzi i zniknie za chwilę najbliższa Osoba - Centaur, a pokazana w dwóch planach skulona kobieta zapada się w rozpaczy.
Tematycznym wątkiem ostatniej wystawy Jarka Lustycha (określonej nazwą Góra-Dół) są pejzaże, a ściślej mówiąc, imaginacyjne prakrajobrazy. Do niedawna nie interesował go zbytnio czysty motyw pejzażowy, bowiem nie wyczuwał w nim pierwiastków metafizycznych, transcendentalnych. Wszelako, to nastawienie nagle uległo zmianie, po obejrzeniu Pejzażu Henryka Szczyglińskiego z 1906 roku, na warszawskiej wystawie Koniec Wieku (1996/1997). Piękny ten obraz ma zastanawiające walory,- jest „duchowy”, intensywnie przeżyty, wieloznaczny, a równocześnie namalowany z wielką dyscypliną, drobnymi pasmami i smugami farby zróżnicowanymi na poszczególnych polach płótna, podobnymi do graficznego rytu i spiętymi w środku dużą plamą rozłożystych drzew. Ten linearyzm, dukt kresek znaczonych farbą i ruch wibrujących płaszczyzn przemówił widocznie do temperamentu i wyobraźni grafika. Jarek dojrzał w nim to, co chciał zobaczyć — sens ukrytych znaczeń tkwiących w naturze, jej mitotwórcze właściwości, utajoną energia przyrody i jej eter duchowy, to wszystko co stanowi o wartości pejzaży, i -jak się okazało -jest możliwe do uchwycenia graficznym gestem. W ikonosferze dzieł Lustycha bardzo ważny jest proces twórczy, to, co pozwala im tak doskonale zaistnieć, a więc materiał i wykonawstwo, sekrety wielce skomplikowanego, oryginalnego i wysublimowanego warsztatu. Powstanie dzieła sztuki poprzedza znojny trud, mozolna praca fizyczna, r o b o t a. Jarek pracuje jak wytrawny mistrz cechowy. Fascynuje go tajemnicza struktura papieru - sam sporządza czerpany papier z pulpy celulozowej i słomianej sieczki, które gotuje, wyklepuje, suszy i prasuje. Jest on podstawą, na której odbija cięte w linoleum rysunki: figury, linie, kreski, smugi - podłużne, poziome, ukośne lub skręcone w półkola formy. Na to podłoże nakleja (własnoręcznie zrobionym klejem ryżowym) dziesiątki cienkich bibułek zadrukowanych podobnymi rycinami. Tworzy wielkoformatowe linoryty sklejane z kilku części, pozostawiając wystrzępione brzegi papieru. Sam odbija wszystkie matryce na ręcznej prasie. Ów status rękodzieła sprawia, że wykonane na szlachetnie „zgrzebnym” materiale dzieła są tak prawdomówne, uczciwe i autentyczne jak sztuka ludowa, i jak ona równie dalekie od komercyjnych celów. W ten sposób, swoja myślą i trudem rąk, Jarek wypełnia niejako testament Cypriana Norwida zapisany przed i 50 laty w Promethidionie; staje się spadkobiercą i późnym wnukiem tego poety, który tak żarliwie głosi! swoją prekursorską teorię sztuki-pracy, sztuki pojmowanej jako „chorągiew na prac ludzkich wieży”, łączącej wysiłek fizyczny z myślą artysty i wysokim pojęciem ideału, z platońskimi kategoriami dobra, piękna i prawdy. Niedawno opowiadałam Jarkowi, jak Norwid rozdzielał duchowa sferę sztuki od jej kształtu przedmiotowego, od wartości wizualnych. Byt on przeciwnikiem łatwych efektów i igraszek formalnych,- niepokoiła go fascynująca uroda malarstwa stanowiąca wartość samą w sobie - olśniewające piękno kolorytu czy faktury i wirtuozeria w oddaniu materii — bowiem był przekonany, że nasilenie walorów czysto zmysłowych odwraca uwagę sztukmistrza od przewodniej idei dzieła. Dlatego Norwid nie lubił pędzla Matejki, którego wprawdzie uważał za świetnego malarza, lecz odmawiał mu miana prawdziwego artysty. Bardziej cenił skromne rysunki i ryciny, jeśli tylko niosły jakieś ważne treści. Jarek Lustych sądzi, że być może grafika i rysunek są bliższe „ideału”, jako bardziej kameralne, wyciszone i nie tak silnie wodzone na pokuszenie urodą materii. Ale to też budzi wątpliwości, zwłaszcza dziś, kiedy „istnieje niebezpieczeństwo, że techniczność grafiki stanie się zniewalająca” (wypowiedź artysty z 1991 roku). Prace Lustycha są piękne i atrakcyjne wizualnie, ale to wcale nie zaciera ich głębokiego sensu i utajonych znaczeń, bowiem szuka on przede wszystkim kształtu dla zjawisk. Porusza się w wybranym przez siebie kręgu powściągliwych form, świadomie ograniczonych do prostego gestu, powtarzanych i w zamierzeniu nawet monotonnych - ale nie nudnych. Nie „opowiada”, lecz wyraża nimi swoje emocje w sposób prawdziwie natchniony. Jego ulubionym znakiem plastycznym są rytmy, którymi od dawna buduje dramaturgię kompozycji figuralnych i krajobrazów. Wtapia w nie również elementy przestrzeni (unikając perspektywy zbieżnej) oraz pulsujące światło i kolor - najczęściej ciepłą gamę rozbielonych barw: zgaszonych zieleni i oranżów, spopielonych żółci i czarnych błękitów. Iluzji głębi uzyskuje swoim „graficznym laserunkiem”, metodą nawarstwiania półprzeźroczystych bibułek. To wszystko sprawia, że wchodząc do Galerii Studio uderza nas od razu wrażenie przestrzenności, przezroczystości i świetlistości prakrajobrazów Genesis. Przesuwają się przed nami na poły „rzeczywiste”, a na poły abstrakcyjne widoki Pierwszych Dni, przesycone oniryczną aurą ślady dawnego kształtu planety. Niebieskie i ziemskie terytoria powstające z kosmicznej materii. Oto na ruchliwej powierzchni morza pływa wyspa, bo Pan rozciągnął ziemię na wodach (Psalm CXXXVIr6); gdzie indziej dokonuje się rozpostarcie w pośrodku wód (Genesis 1,6). Na innym obrazie przestrzeń dzieli się na dwie wyraźne strefy, gdyż Bóg nazwał suche miejsca ziemią, a Zebranie wód nazwał morzem (Genesis 1,10). W kolejnym pejzażu nad ziemią rozjaśnia się oranżowa łuna światła, bowiem Bóg nazwał rozpostarcie niebem. I stał się wieczór i stał się zaranek, dzień wtóry (Genesis 1,8). Dalej, naszą planetę pokrywa szata roślinności, bo zrodziła ziemia trawę, ziele wydawające nasienie według rodzaju swego (Genesis 1,12). Zasila ją opar mgły, krople dżdżu i wilgoci odżywiające palmy, bo wychodziła para z ziemi, która odwilżała wszystek wierzch ziemi (Genesis 11,6). Tę biblijną praojczyznę człowieka rozjaśnia delikatna poświata, obecna we wszystkich linorytach Lustycha, a szczególnie przykuwająca uwagę w obrazach „rozpostarcia wód”, „za ranka” i „narodzenia się traw” oraz w „pasiastym” ciemnym pejzażu połyskującym podłużnymi i ukośnymi wiązkami blasku: Twójci jest dzień, twoja też i noc, tyś uczynił światło i słońce (Psalm LXXIV, 16).
Wątek treściowy i dramaturgia tych krajobrazów, ich utajone życie, są łatwo rozpoznawalne i czytelni Wszelako, mogą się one również przekładać na inną kategorię czasu, na dalszy ciąg wydarzeń, rozwijających się jak sekwencja sennego marzenia. Może się więc wydawać, że byli już na tej ziemi Adam i Ewa, że żyły na niej następne pokolenia ludzi, herosów, półbogów, mitycznych stworzeń. Ale wszyscy już ją opuścili, porzucili, odeszli. Zniknęły Centaury, a Ikar spoczywa na dnie morza falującego na obrazie Pontus Pozostała tylko bezludna kraina ciszy.
Co Jarek Lustych będzie robił dalej, jakie odnajdzie w sobie imperatywy? Może przywoła duchy, cienie zmarłych ludzi, albo spojrzy w górę na mechanizm wielkiego zegara kosmosu? Albo powędruje po swojej graficznej mapie do starych miast Mezopotamii, Egiptu, Ziemi Świętej, greckiej polis, Rzymu Eneasza lub do wielkich metropolii - naszych współczesnych molochów? Nie można tego przewidzieć, ale dobrze jest wiedzieć, że będzie czynił, co zechce.

Aleksandra Melbechowska-Luty